środa, 21 sierpnia 2013

Rozdział 3

"List"
1965r.


                - Wczoraj nad ranem dostałem list z Hogwartu – oświadczył Vincent Crabbe wpatrując się intensywnie w talerz pełen lukrowanych ciastek, który przed chwilą przyniósł jeden ze skrzatów. – Zaczynamy z nowym dyrektorem. Na liście widnieje już nazwisko Dumbledora.
                Lucjusz uśmiechnął się przyjaźnie podsuwając gościowi talerz. W myślach wyzywał Vincenta od nudnych, grubasów, których rozum mieścił się w łyżeczce od herbaty, którą właśnie rytmicznie bębnił o blat dębowego stołu. Aby zbliżyć się do jego poziomu intelektualnego Lucjusz musiałby się położyć na marmurowej podłodze lub nawet wykopać dołek.
                Parsknął śmiechem na samą myśl. Crabbe’owi nawet przez myśl by nie przeszło, że młody gospodarz śmieje się właśnie z niego.
                Zimnym spojrzeniem otaksował siedzącego przed nim jedenastolatka. Był niski i pulchny. Szyte na miarę szaty nie opinały się na jego wystającym brzuchu, tak jak za ostatniej wizyty, ale i tak powoli zaczynały przypominać namiot w zielono-szare paski. Ciemne, szpakowate włosy sterczały mu we wszystkie strony a brązowe, paciorkowe oczy to wpatrywały się w Lucjusza z tym psim oddaniem to błądziły za talerzem jedzenia.  Był brzydki i głupi, ale wbrew pozorom użyteczny. No i był czystej krwi.
                - Mój ojciec sądzi, że Dumbledore za długo nie zagrzeje na stanowisku dyrektora – oświadczył Lucjusz nawiązując do informacji podanej przez Crabbe’a. O mianowaniu Albusa Dumbledora na dyrektora Hogwartu było głośno przez całe lato i wielokrotnie dyskutował na ten temat z ojcem, który nie ukrywał swojego niezadowolenia mógł, więc śmiało wypowiedzieć się w tej sprawie.
                - Dlaczego? – Spytał Crabbe chwytając w grube paluchy turkusowe ciastko z żółtym lukrem.
                - Bo sprowadzi szkołę na psy. To kochaś szlam i z tego, co słyszałem marny nauczyciel, ale umie sobie owinąć wokół palca tego, kogo trzeba. To trzeba mu przyznać.
                - Yhm – mruknął jego towarzysz z ustami pełnymi ciasta.
                Lucjusz odwrócił wzrok zdegustowany, wpatrując się w promienie słońca tańczące na złotych prętach kryształowych kandelabrów wiszących na ścianach jadalni. Dlaczego nie dostał jeszcze listu z Hogwartu? Zastanawiał się podziwiając sposób, w jaki migocze złoto dzięki słońcu. Nie chciał zadawać tego pytania ojcu, bo wiedział, że zruga go za zawracanie mu głowy głupotami. Zaczynał się jednak niepokoić. A co jeśli go nie przyjmą? Co jeśli mimo swojego urodzenia i magii płynącej w jego żyłach, nie przekroczy bram Hogwartu? Na samą myśl, że taka tępa strzała jak Crabbe dostał list a on nie, robiło mu się niedobrze.
                Oczywiście nie przyznał się swojemu przyjacielowi, że list przyjmujący jeszcze nie nadszedł. Informacja, że w czymś Crabbe może być lepszy mogłaby źle odbić się na jego zdrowiu psychicznym. Lucjusz gotów był myśleć, że zacząłby się buntować lub co gorsze przestałby darzyć go szacunkiem.
                Chłopak zerknął spod oka na Vincenta, który pochłaniał już trzecie ciastko. Co też on posiada, czego mu brak? Prócz fałd tłuszczu, oczywiście. Jego rodzina miała równie wybitny rodowód, Lucjusz musiał to przyznać, ale prócz bardzo czystej krwi nie wyróżniał się niczym. Z pewnością nie magicznymi zdolnościami. Młody Malfoy wątpił czy potrafiłby zawiązać sznurowadła swoich butów a co dopiero brać się za czarowanie! A mimo to był już posiadaczem listu. To było frustrujące.
                - Byłeś już na pokątnej? – Zapytał Crabbe wycierając rękawem wąskie usta. – Ja byłem dzisiejszego ranka i patrz, jakie cudeńko kupiłem u Ollivandera – powiedział grzebiąc w fałdach swojej szaty-namiotu by po chwili wyciągnąć około dziesięciocalową różdżkę z ciemnego drewna. Na jej widok Lucjusz poczuł uścisk w żołądku.
                Dlaczego? Spytał jeszcze raz sam siebie. Gdzie ten przeklęty list?
                Młody Malfoy zręcznie ukrył kłębiące się w nim emocje przywołując na twarz uprzejmy wyraz zainteresowania. Szare oczy jednak z pożądaniem wpatrywały się jak Vincent gładzi swój nowy nabytek opowiadając historię jego kupna. 
                - Wypróbowałem siedemnaście różdżek zanim jakakolwiek zaczęła działać – oświadczył jakby był to powód do dumy. – Moja matka omal nie zemdlała, kiedy w końcu z tej wyprysły złote iskry. Była taka dumna – uśmiechnął się głupkowato i wycelował różdżkę w talerz ciastek.  – W Esach i Floresach kupiliśmy książki i znalazłem takie fajne zaklęcie – jego twarz przybrała dziwny wyraz i Lucjusz rozpoznał, że jego towarzysz usilnie nad czymś myśli.
                - Zapomniałem – mruknął w końcu upuszczając różdżkę i kładąc ją na blacie stołu. – A gdzie twoja różdżka? – Zapytał oczekując zapewne, że teraz Malfoy pochwali się swoim nabytkiem.
                Lucjusz spojrzał na niego ostro.
                - Będę miał różdżkę po ojcu. Mówiłem ci o tym sto razy – przypomniał ze złością.
                - A on kupi sobie nową?
                - Nie. Będzie używał różdżki mojej matki – oświadczył zniecierpliwiony. Czas było zakończyć wizytę Vincenta Crabbe’a, bo zaczynał go naprawdę irytować. Miał ochotę sięgnąć po talerz ciastek, na który co chwila zerkał jego gość i cisnąć nim prosto w tą tłustą gębę. Pokusa była ogromna.
                Wstał z krzesła i pogładził palcami swoją jedwabną kamizelkę. Spojrzał znacząco na Vincenta.
                - Chyba powinieneś już iść – oświadczył siląc się na pogodny ton. W tej chwili jedyne, o czym marzył to, aby znaleźć się w swoim pokoju na piętrze. Samotnie.
                Crabbe zmierzył go wzrokiem i po chwili ociągania również podniósł się z krzesła. Grubą łapą sięgnął po różdżkę i ponownie schował ją bezpiecznie w połach swojej szaty.
                Lucjusz uśmiechnął się.
                - Chodźmy – wskazał w kierunku drzwi wychodzących z jadalni. Musiał odprowadzić gościa do kominka, tak jak nakazywał tego dobry obyczaj. Ojciec od lat uczył go jak być przykładnym gospodarzem. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz chciał to zawieźć jego oczekiwania.
                I dobrze zrobił, bo po opuszczeniu jadalni ujrzał wychodzącego z biblioteki Abraxasa. Jego niegdyś jasno brązowe włosy całkowicie przykryła siwizna. Szczękę pokrył srebrny zarost. W pięknej szkarłatnej szacie wyglądał niezwykle dostojnie i elegancko tak jak na głowę rodu przystało. Lucjusz marzył, aby w przyszłości, kiedy będzie już dorosłym czarodziejem, choć w połowie wyglądać jak ten mężczyzna. Wzbudzać podziw i szacunek jednym spojrzeniem, jedynym ruchem dłoni.
                Lucjusz dostrzegł jak Crabbe sztywnieje i uśmiechnął się w duchu, dumny z bycia synem takiej osobistości. Doskonale wiedział, że Vincent nie czuje się komfortowo pod obstrzałem tych zimnych, szarych oczu. Wielokrotnie w przeszłości nawet napomykał, że ten wzbudza w nim strach. Patrząc na wyrachowany uśmiech ojca, Lucjusz wcale mu się nie dziwił.
                - Ojcze – przywitał się, kiedy Abraxas stanął przed nimi.
                - Crabbe już nas opuszczasz? – Spytał przybyły obrzucając chłopca zimnym spojrzeniem, pod którym tamten jeszcze bardziej się skurczył.
                - Tak, panie Malfoy – odparł Crabbe miętoląc nerwowo rękaw swojej szaty.
                - Jaka szkoda – mruknął Abraxas, choć jego oczy mówiły coś kompletnie innego. – My czarodzieje czystej krwi musimy się trzymać razem. Niedawno dyskutowałem o tym z Twoim ojcem, Markusem. Mniemam, że jego stan już się poprawił?
                Crabbe tylko skinął głową.
                Lucjusz poczuł coś, jakby odległe wyrzuty sumienia, że nie zapytał przyjaciela o zdrowie ojca – Markusa Crabbe’a, który od dobrych trzech miesięcy zmagał się ze smoczą ospą i obecnie znajdował się na etapie rekonwalescencji. Jednak to uczucie szybko minęło, kiedy ujrzał wystającą z kieszeni Crabbe’a różdżkę i powróciła niepochamowana zazdrość.
                Choć trudno w to uwierzyć, porównując Lucjusza i Vincenta, ten pierwszy bardzo często odczuwał w stosunku do drugiego zazdrość i zawiść. Było tak od samego początku ich znajomości, a więc od wczesnego dzieciństwa, kiedy Abraxas Malfoy wysłał osieroconego przez matkę Lucjusza do szwagra swojej kuzynki, którym był Markus Crabbe.  Dokładnie pamiętał każdy dzień spędzony w ich rodowej posiadłości Crabber Hall znajdującej się na południu Anglii. Strasznie tęsknił za swoją matką, która zmarła zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Ku jego nasilającej się rozpaczy ojciec strasznie się zmienił i nie miał czasu ani ochoty na rozmowy z zasmuconym pięciolatkiem. Pewnego dnia, bez jakiegokolwiek słowa oświadczył, że na kilka tygodni zamieszka w Crabber Hall. Lucjusz nie chciał wyjeżdżać, ale nie miał wyboru.
                W Crabber Hall jego smutek tylko się pogłębił, a widok wzorowej rodziny, jaką stanowili Crabbe’owie wcale mu nie pomógł. Lucjusz z każdym dniem coraz bardziej zazdrościł Vincentowi, który już w tym czasie przypominał piłkę na dwóch nóżkach niż ludzkie dziecko. Przede wszystkim miał kochającą matkę – prostą i pulchną kobiecinę, która nic tylko chuchała i dmuchała na swoje cztery pociechy – Adelajdę, Absalona, Vincenta i Ludwinię. Miał także - równie okrągłe jak on – rozwrzeszczane rodzeństwo a także ojca, który wydawał się spełniać każde jego życzenie. Dla Lucjusza było to wówczas nie do pomyślenia. Nienawiść pojawiła się w jego sercu, kiedy tylko przekroczył próg tamtego domu. Jednak jak każdy Malfoy czystej krwi, umiał poskromić swoje uczucia pod maską dobrego wychowania i chłodnej uprzejmości. Robił to, czego od niego oczekiwano. I robił to dobrze.
                Choć po tylu latach, nienawiść znikła. Pozostała zazdrość i zawiść, które jeszcze dodatkowo pogłębiał ten głupi, niedochodzący list z Hogwartu. Lucjusz miał ochotę krzyczeć, rozbić w drobny mak stojące na półkach delikatne i drogocenne instrumenty. Opanował się jednak. Jak zwykle nie dał po sobie poznać nawet mrugnięciem oka, jaka burza w danej chwili panuje w jego wnętrzu.
                Zamiast tego wraz z ojcem odprowadził swojego przyjaciela do marmurowego kominka. Uprzejmie wręczył mu kryształową miskę zapełnioną zielonym proszkiem Fiuu. Odczekał aż pulchna łapa Crabbe’a nabierze wystarczającą ilość i odstawił ją na swoje miejsce na gzymsie kominka.
                - A więc teraz zobaczycie się dopiero 1 września, czy tak? – Zagadnął uprzejmie Abraxas do wchodzącego do kominka Crabbe’a.
                Chłopak skinął głową rzucając spojrzenie Lucjuszowi, ale ten nic nie odrzekł, niezauważenie zaciskając ręce w pięści aż pobielały mu kłykcie. W duchu życzył sobie, aby słowa ojca okazały się prawdą, w innym wypadku…. Nie. Nawet nie chciał tego sobie wyobrażać.
                - Do widzenia, panie Malfoy – wychrypał Vincent uginając głowę w wyrazie szacunku w kierunku pana domu. – Lucjuszu – skinął przyjacielowi. 
                Ojciec i syn odpowiedzieli podobnym gestem. Razem patrzyli, jak gość rzuca w płomienie zielony proszek, wypowiada głośno „Crabber Hall” i znika. Ogień buchnął szkarłatnym światłem i zniknął. Abraxas i Lucjusz zostali sami.
                - Za mną – rozkazał ojciec tonem nieuznającym sprzeciwu i ruszył w kierunku swojego gabinetu.
                Lucjusz bez słowa ruszył za nim. Był przyzwyczajony do takiego traktowania. Ani trochę nie ciekawiło go, co takiego ma mu do zakomunikowania ojciec. Jego myśli pochłaniały sprawy listu i nic, absolutnie nic nie wydawało się od tego ważniejsze.
                - List jeszcze nie przyszedł – rzucił w przestrzeń, nie oczekując odpowiedzi. – Administracja Hogwartu pozostawia wiele do życzenia. Do czego to podobne abym jeszcze go nie otrzymał! Oburzające! – Syknął ze złością wpatrując się w podskakującą krawędź ojcowskiej szaty.
                - Ty wciąż o tym? – Warknął w odpowiedzi zirytowany Abraxas. Machnięciem różdżki otworzył drzwi do gabinetu. Lucjusz z nachmurzoną miną przekroczył próg zaraz za ojcem. Potem drzwi zatrzasnął się z cichym hukiem.
                - Crabbe dostał go wczoraj! – Oświadczył rzucając się w ramiona miękkiego fotela. – Był już nawet na Pokątnej!
                - I co z tego? – Odparł obojętnie ojciec zajmując miejsce w fotelu, większym i wygodniejszym niż ten, w którym spoczywał Lucjusz. Był złoty, obity miękką, połyskującą tapicerką. Chłopak przypomniał sobie, że matka zwykła nazywać go tronem.
                - Co jeżeli go nie dostanę?! – Zawołał Lucjusz z trudem powstrzymując się, aby nie wstać i nie wyrzucić ramion w górę. Ojciec jednak nie byłby zachwycony tym wybuchem emocji. Dlatego też się powstrzymał.
                - Lucjuszu, chyba powinieneś pokładać większe zaufanie w czystość naszej krwi. Dzień zwłoki nie oznacza jeszcze, że nie przyjęto cię do Hogwartu. Jesteś tak samo niecierpliwy jak twoja matka.
                Jedenastolatek milczał przez chwilę. Wszystkie cechy, jakie odziedziczył po swojej zmarłej matce, ojciec zwykł przemieniać w wady. Jesteś zbyt nieodpowiedzialny, zupełnie jak twoja matka. Mówił, kiedy Lucjusz w wieku siedmiu lat kąpał się w wczesną wiosną w pobliskim jeziorze. Jesteś pobłażliwy jak twoja matka! Warczał, kiedy dwa lata temu pomógł jednemu ze skrzatów – Popiołkowi – kiedy, ten upuścił miskę pełną wiśni. Zawsze przepraszał.  Kajał się za to, że przypomina swoją matkę. Tym razem jednak tego nie zrobił.
                - Po prostu chcę go mieć – oświadczył patrząc twardo na ojca.
                Abraxas wydał z siebie głośne, zirytowane westchnienie, otworzył szufladę i rzucił synowi szarą kopertę. Chłopak chwycił ją zgrabnie i uważnie obejrzał. Na przedzie, szkarłatnym atramentem wypisane było jego nazwisko i adres. Pieczęć z herbem Hogwartu była rozerwana.
                - Co to ma znaczyć? – Spytał ojca nic nie rozumiejąc. – Kiedy przyszedł?
                - Trzy dni temu – odparł Abraxas bez zająknięcia. Jego twarz nie nosiła ani śladu wstydu czy poczucia winy.
                Lucjusz poczuł narastającą złość. Tyle godzin spędził na zamartwianiu się o swoją przyszłość a tymczasem ojciec ukrył przed nim list i nic o tym nie wspomniał! Miał ochotę czymś rzucić.
                - Jest zaadresowany do mnie – rzucił ojcu ze złością. – Nie miałeś prawa go przede mną ukrywać!
                Ta ostatnia uwaga sprawiła, że Abraxas Malfoy zmarszczył brwi w gniewnym wyrazie i obrzucił jedynaka zimnym spojrzeniem.
                - Nie mów mi o prawach, jakie posiadam a jakich nie. Jesteś tylko dzieckiem i to ja decyduje o twoim losie – oznajmił wychylając się ze swego fotela-tronu.
                Na razie. Pomyślał rozsierdzony Lucjusz, ściskając w drżących dłoniach kopertę. Nie powiedział tego na głos. Nie był, aż tak głupi, aby nie wiedzieć jak to się skończy. Bezlitosna dłoń ojca nie raz w przeszłości pozostawiła ślad na jego ciele. Na szczęście były to bardzo rzadkie epizody, które można było policzyć na palcach jednej dłoni. Od tamtego czasu nauczył się nad sobą panować.
                Chciał jednak wiedzieć, co kierowało ojcem. Ciekawość wręcz zżerała go od środka, podobnie jak zduszony gniew.
                - Dlaczego? – Zapytał po chwili, ochłonąwszy trochę.
                - Nie byłem pewny czy chcę cię posyłać do tej szkoły – odpowiedział Abraxas. Napotkawszy spojrzenie Lucjusza pełne niezrozumienia, ciągnął dalej – odkąd dyrektorem został Dumbledore, elitarność Hogwartu w moim mniemaniu skarlała. Dlatego też napisałem do mojego przyjaciela Miszy Karmazynowa, dyrektora Durmstrangu, aby cię przyjęto.
                Lucjusz zacisnął zęby. Jego spojrzenie ponownie zapłonęło gniewem. Jak zwykle wszystko było załatwiane za jego plecami. W przeszłości Crabber Hall, teraz Durmstrang. W następnej chwili przypomniał sobie jednak pożegnanie Vincenta i słowa wypowiedziane przez Abraxasa: A więc teraz zobaczycie się dopiero 1 września, czy tak? Czyżby jednak elitarność Hogwartu była wystarczająca, aby przyjąć w swoje progi jeszcze jednego Malfoy’a?
                - Nie przyjęto mnie? – Spytał z ciekawością a także z lekko urażoną dumą.
                - Oczywiście, że cię przyjęto – żachnął się Abraxas z miną mówiącą, że ów Misza straciłby coś więcej niż przyjaźń Malfoya, gdyby tylko przyszłoby mu do głowy odmówić.
                - Więc dlaczego, jednak pójdę do Hogwartu? Co cię przekonało? – Lucjusz drążył dalej pragnąc dowiedzieć się wszystkiego.
                - Twoja matka oczywiście – odparł po chwili ojciec unikając jego zdumionego wzroku.
                Chłopak zmarszczył brwi, westchnął i przeczesał palcami sięgające podbródka, jasne włosy.
                - Jak to?
                - Zawsze pragnęła abyś uczył się w Hogwarcie. Nigdy nie brała pod uwagę, żadnej z innych szkół. Kiedyś wspominała nawet, że jej rodzina powiązana była z którymś z założycieli. Sam widzisz, że posyłając cię do Durmstrangu złamałby daną jej obietnicę – wyjaśnił starszy Malfoy dziwnym głosem.
                - Rozumiem – bąknął Lucjusz a jego wzrok powędrował ku obrazowi wiszącemu w kącie pokoju. Przedstawiał widok na wzgórza Wiltshire i majaczące w oddali Stonehenge. Sześć lat temu wisiał tutaj inny obraz, piękny portret jasnowłosej Millicent Malfoy. Został jednak zdjęty i podobnie jak cztery inne podobizny ukryty na strychu. Oczywiście na osobiste polecenie Abraxasa Malfoy’a. Lucjusz powoli zapominał jak wyglądała. A obiecał przecież, że tego nie zrobi.
                - Skoro tak niecierpliwie czekałeś na ten list, to go teraz przeczytaj – odezwał się Abraxas po chwili milczenia.
                Lucjusz dotknął z rezygnacją złamanej pieczęci i otworzył kopertę. Na jego kolana wysypały się trzy kartki pergaminu. Pierwsza głosiła, że został przyjęty na pierwszy rok do szkoły magii i czarodziejstwa w Hogwarcie. Crabbe miał rację, w dole widniał pełen zawijasów podpis Albusa Dumbledora, świeżo mianowanego dyrektora. Druga kartka zawierała instrukcje dotyczące umundurowania oraz wyposażenia pierwszoroczniaka. Na trzeciej zaś znajdował się spis wymaganych podręczników.
                Wszystko. To, na co czekał odkąd skończył trzy latka i dowiedział się, co to Hogwart sprowadzało się do trzech kartek pergaminu. Wiedział jednak, że te kartki wiele znaczą. Jego matka byłaby dumna. Żałował jedynie, że ten rodzic, który mu pozostał nie okazuje większego entuzjazmu. Prawdę mówiąc, już tego nie oczekiwał. Pogodził się z tym, że dawny Abraxas Malfoy po prostu umarł wraz ze swoją żoną. Teraz żyli tak jak potrafili.
                - No to, kiedy wybierzemy się na Pokątną? – Zagadnął ojca wsuwając kartki z powrotem do koperty.
                - Nie ma takiej potrzeby. Wszystko zostało już zamówione. Popiołek tylko zdejmie z ciebie miarę i pośle to do Madame Malkin, aby ci uszyli nowe szaty do szkoły.
                Lucjusz nie mógł powstrzymać rozczarowania, które nań spłynęło. Tak bardzo pragnął osobiście zdobyć ten pierwszy ekwipunek! Jak zwykle jego nadzieje zostały zgniecione niczym robak.
                Starając się zachować kamienną twarz powoli podniósł się z fotela.
                - Świetne – stwierdził sucho.
                - Jeszcze jedno – oznajmił Abraxas sięgając po swoją wiązową różdżkę leżącą na biurku pośród dokumentów. Chwycił ją starym, wyćwiczonym ruchem, który przychodził mu naturalnie. Drugą ręką pogładził lśniące drewno. W tych gestach było więcej czułości, niż Lucjusz doświadczył przez całe ostatnie sześć lat. Chłopak miał ochotę wybuchnąć ironicznym śmiechem.
                - Teraz należy do ciebie – zakomunikował ojciec podając różdżkę synowi.
                - Dziękuję – odparł Lucjusz przejmując magiczny przedmiot. Poczuł jak przyjemne ciepło owiewa jego palce. Delikatnie poruszył nadgarstkiem a z końca różdżki wyprysł snop jasnych iskier. Lucjusz poczuł na sobie zadowolony wzrok ojca.
                - Będzie ci dobrze służyć, tak jak służyła mi i wcześniejszym pokoleniom – powiedział Abraxas z pewnością w głosie. – Obchodź się z nią jak należy.
                - Oczywiście – zgodził się chłopak i skinąwszy ojcu opuścił gabinet.
                Zmierzając ku swojej sypialni, z różdżką trzymaną za pazuchą zewsząd atakowały go różne emocje.  Od zadowolenia po gniew i żal. Ostatecznie znalazłszy się w swoim pokoju, leżąc w miękkich fałdach pościeli stwierdził, że teraz już wie, co ma Crabbe, a czego nie ma on. I był oto wściekle zazdrosny.

***
Ten rozdział liczy 6 stron w Wordzie. Jak dla mnie to dużo, ale słowa jakoś same się układały. Jestem z niego zadowolona. Teraz pewnie lubicie Abraxasa jeszcze mniej, co? Następny rozdział będzie prawdopodobnie także dotyczyć Lucjusza, ale nie wiem jeszcze na 100%. Obiecuję jednak, że potem będą dwa rozdziały o Cyzi. 

2 komentarze:

  1. Już kilka razy zaglądałam na twojego bloga, jest piękny. Magiczny. Pięknie piszesz. Wciągnęło mnie.
    Siostra grubasa ma na imię Ludwinia? To brzmi podobnie to brzydkiego, polskiego imienia Ludwika. No cóż przynajmniej mi się to imię nie podoba. Choć Ludwinie jeszcze zniosę XD
    Abraxas jest (szukanie dobrego słowa...) ciekawy :) Matka Malfoy'a musiała być miła. Lucek zawsze taki sam...

    xoxo
    Luisu_Ann

    OdpowiedzUsuń
  2. Twoje opowiadanie wciąga :) Lubię tą tematykę (Cyzia i Lucek) czytałam już Twojego bloga i wydaje mi się, że nawet kiedyś komentowałąm, ale pewna nie jestem :) Bardzo dobrze, że piszesz dłuższe rozdziały :) Mogę wczuć się bardziej. Abraxas jest bardzo interesującą postacią :P Ogólnie to z niecierpliwością czekam na nowy rozdział, a jeżeli znajdziesz chwilę czasu i chęci to zapraszam do również do mnie http://broken-heart-ff.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń